Nie słyszeliście jeszcze o duńskim hygge, które pochodzi z języka norweskiego i oznacza wszystko, co wiąże się z dobrym samopoczuciem, i odpowiada za uczucie błogości, zrelaksowania i radości z przeżywanej tu i teraz chwili? To obecnie najlepszy towar eksportowy z Kopenhagi, który już pokochali Brytyjczycy, a słownik Collinsa uznał sam termin za jedno ze słów roku obok m.in. Brexitu. W najbliższych dwunastu miesiącach o hygge przeczytają nie tylko ci, którzy otrzymali w okresie świątecznym jedną z książek na ten temat zalewających dosłownie rynek wydawnniczy. Hygge-mania opanowuje również rynek pracy, a pracodawcy zastanawiają się, jak zacząć piąć się w rankingach indeksujących poziom szczęścia w miejscu pracy.
Be happy, Hamlecie
Nie da się ukryć – w Danii mieszkają najszczęśliwsi ludzie na świecie, ale za ich świetne, o wiele wyższe od przeciętnej (według World Happiness Report) samopoczucie odpowiadają nie tylko takie przedmioty, jak książka, gorący kubek herbaty i wieczorne, punktowe oświetlenie (marketingowe wyróżniki tej nowej duńskiej marki). Mimo że Dania nie należy do najsilniejszych gospodarek naszego globu pod względem PKB, za komfort tego społeczeństwa jest odpowiedzialny przede wszystkim stabilny i odpowiedzialny rynek pracy, gwarantujący godziwą płacę minimalną, oraz obecność silnych związków zawodowych.
Pojęciu hygge, które na stałe wpisało się w kulturową tożsamość Duńczyków (podobnie jak wolność dla Amerykanów czy romantyzm dla Polaków), przyświecają słowa XIX-wiecznego poety, Hansa Petera Holsta – "Zewnętrzna klęska przerodzi się w wewnętrzne zwycięstwo". Mówiąc językiem bardziej nam współczesnym, według mieszkańców tego niewielkiego kraju większe znaczenie ma życie społeczne niż pieniądze, stąd poszukiwanie i współtworzenie przestrzeni, która dzięki innym ludziom może zagwarantować bezpieczeństwo oraz szczęście.
Pokolenie hygge
Hygge zaczyna zalewać nas ze wszystkich stron – począwszy od książek, a skończywszy na bloggerach starających się przekonać swoich odbiorców do tego nowego podejścia poprzez publikację niezliczonej liczby zdjęć na Instragramie. Hygge-przedmioty to niezły biznes - w sieci można kupić proste meble, poduszki, lampy, a nawet zaplanować hygge-wakacje. Ten product placement z filozofią hygge ma niewiele wspólnego, ale z pewnością odzwierciedla oczekiwania millenialsów, którzy nad życie zawodowe przekładają spotkania z przyjaciółmi, mają bliskie relacje z rodzicami, a od pracy oczekują, że wpisze się w ich ogólne dobre samopoczucie. Stąd wniosek, że hygge stanie się również jednym z elementów składowych kampanii wizerunkowych pracodawców, co zresztą będzie niełatwym wyzwaniem. Hygge to filozofia związana silnie z emocjami, których nie da się tylko i wyłącznie urzeczywistnić w strategiach marketingowych.
Hygge pokazuje, że społeczeństwa poszukują nowych wartości, które w przyszłości będą stanowić fundament bezpieczeństwa. Dlatego rozczarowani globalizacją młodzi ludzie stawiają na społeczną i osobistą twarz rynku pracy, a pieniądze schodzą na dalszy plan, co potwierdza również teza wielu instytutów badawczych - millenialsi "kupują" wrażenia, a nie przedmioty. W praktyce dla młodych profesjonalistów większe znaczenie ma posiadanie pracy, która po prostu sprawia przyjemność i wiąże się z ich zainteresowaniami.
Terror szczęścia?
Jednakże rosnąca konsumpcja w ramach hygge może przynieść całkiem odwrotny skutek, który socjologowie nazywają syndromem dobrego samopoczucia – ideologii, którą wyznają coraz częściej zarówno pracodawcy, jak i specjaliści. Tzw. wellness syndrome ma wiele wspólnego z kontrowersyjnym podejściem psychologicznym polegającym na zaprogramowaniu swojego całego życia przy wykorzystaniu narzędzi pozytywnego myślenia. Taka autosugestia może prowadzić do wielu frustracji. Pozytywne myślenie tworzy utopijne społeczeństwo, w którym każdy może być tym, kim chce, a za nieszczęścia można obwiniać tylko i wyłącznie siebie, co ma niewiele wspólnego m.in. ze współczuciem i uwrażliwieniem na odmienność innych, czyli wartości społeczne głęboko zakorzenione właśnie w filozofii hygge.
Syndrom szczęścia jako przepis na udane życie zawodowe aranżuje na nowo miejsca pracy, a niektóre firmy, jak m.in. korporacja Zappos, zaczynają zatrudniać ekspertów mających zarządzać szczęściem. W efekcie biura coraz częściej przypominają duże place zabaw, w których przemieszczają się przebrani pracownicy (z okazji Halloween lub dnia swojego ulubionego zwierzaka; sic!). Czy zatem praca stanie się niedługo po prostu zabawą?
Mimo że społeczeństwa zachodnie pracują całkiem sporo (jednym z argumentów jest z pewnością fakt, że lubimy pracować i swobodnie czujemy się wśród naszych współpracowników), według niedawno opublikowanego badania London School of Economics miejscem, w którym czujemy się raczej nędznie, jest właśnie biuro, do którego przychodzimy codziennie rano. Skąd zatem takie rozbieżności? Z pomieszania pojęć. Poczucie szczęścia nie zawsze wiąże się z dobrym samopoczuciem. Na szczęście wpływ mają indywidualne i społeczne odczucia jednostki oraz fakt, iż czynności, które wykonuje, mają sens. Stąd poza przestrzenią stworzoną na wyrażanie pozytywnych emocji poszukujemy również interakcji z innymi, by wyrazić swoją złość, bezradność czy frustrację, o czym często zapominają pracodawcy. Patrząc natomiast na wskaźniki produktywności, zarządzanie szczęściem może opłacić się tym pracownikom, którzy mają codzienny kontakt z klientem detalicznym, czyli pracownicy banków lub contact centre. Ale takie podejście nie sprawdzi się już w zawodach wymagających szybkiego reagowania, negocjacji bądź pracy pod presją czasu. Aby się o tym przekonać, wystarczy porozmawiać z pracownikami firm traidingowych, gdzie rywalizacja, a nawet agresja przekładają się na lepsze wyniki pracowników.
Ideologia pozytywnego myślenia i „nieefektywnego” zarządzania szczęściem pogrążała w naszej historii kilku gigantów. Jednym z przykładów może być Nokia, która z kretesem przegrała w nadchodzącej wówczas epoce smartfonów. Za klęskę fińskiego gracza można winić managerów, ale tak naprawdę za każdą ich decyzją stał dyktat szczęścia, które starano się zdobyć poprzez pozytywne podejście do rynku i oczekiwań klienta. Za wszelką cenę. Zawiódł, jak się okazało, a o czym pisze się właściwie dopiero teraz, brąz zdrowego rozsądku i krytycyzmu.
Zanim zatem pracodawcy będą chcieli zaciągnąć swoich pracowników do piaskownicy, niech się zastanowią, czy nie zapomnieli o najważniejszym – o naturalnej dla każdego z nas potrzebie ekspresji, nawet tej negatywnej i często konfliktogennej. Czasem ostra kłótnia może okazać się bardziej zbawienna niż praca w najszczęśliwszym miejscu na ziemi.